Moja OPPA - Międzynarodowy Festiwal Bardów 2022 - felieton autorski
- Autor Alex
Od około miesiąca angażowałem swoich znajomych „społecznościowych” w swoją radość z dostania się do półfinału 39 Międzynarodowego Festiwalu Bardów OPPA 2022.
Swoje zgłoszenie wysłałem za namową Pani Basi Halaś z MCKiS, której za to jestem serdecznie wdzięczny, bo pewnie sam bym na taki desperacki czyn nie wpadł.
Po prostu nie obserwowałem tego, co dzieje się w festiwalowej rzeczywistości od tej strony.
Owszem, wsłuchiwałem się w to, co w poszczególnych latach prezentowali laureaci, ale sam się tam jakoś nie widziałem, nie przychodziło mi to do głowy.
Ale kiedy Pani Basia zadzwoniła do mnie, mówiąc, że "widzi mnie w roli wykonawcy" i przysłała e-mail z informacją o OPPA 2022, to w zasadzie niewiele się zastanawiałem, nagrałem jak tam umiałem pięć piosenek własnego autorstwa i... poszło.
Już po kilku dniach ukazał się komunikat Rady Artystycznej festiwalu, w którym na 14 pozycji zobaczyłem swoje nazwisko.
Kiedy człowiek pisze swoją, nazwijmy ją, literaturę, czyli teksty piosenek i dorabia do tego melodię, to siłą rzeczy w jakiś sposób szuka weryfikacji swoich pomysłów, a skoro tak szacowne gremium, jak prawdziwi wielcy polscy bardowie zauważyli coś w tej twórczości, to powód nawet do dumy.
Zaczęło się codzienne mozolne opanowywanie tekstów, które w moim wypadku są pełne treści, co udało mi się tylko częściowo i musiałem posługiwać się podczas występów tekstem pisanym, z pulpitu, ale dziś to norma i sporo uczestników tak właśnie zrobiło.
Jak wcześniej pisałem, jakoś niespecjalnie wierzyłem w jakikolwiek swój sukces, bo o ile w warstwie tekstowej nie mam sobie nic do zarzucenia, to jako grajek jestem totalnym amatorem, samoukiem, nie mającym żadnych teoretycznych podstaw, który w życiu nie „wziął” ani jednej lekcji muzyki'. Dlatego, kiedy ktoś mi mówi per „artysta”, „muzyk”, to się irytuję, bo na takie miana trzeba sobie zasłużyć.
Co innego, już nieco przestarzałe słowo „bard” co oznacza wykonującego własne, literacko i muzycznie opracowane utwory z towarzyszeniem instrumentu – zwykle gitary. Wprawdzie Wikipedia uważa, że ma to być „wybitny artysta”, ale już słownik języka polskiego mówi krótko: „piewca, poeta, wieszcz”.
Tak więc ja, grajek z Jaworzna znalazłem się wśród wybitnych bardów polskich, jakimi są w całej wymowie tego słowa Piotr Bakal, Stanisław Klawe, Jerzy Mamcarz, Michał Lonstar i wielu innych.
Mój występ był chyba 14 z kolei, co pozwoliło mi przyjrzeć się tegorocznym trendom w piosence autorskiej i trochę mi mina zrzedła, bo to co ja przygotowałem, czyli raczej prześmiewcze, mocne i nie zawsze poprawne „politycznie” czy też towarzysko teksty, bardzo dynamicznie wykonane, daleko odbiegały od tego, co usłyszałem, czyli raczej strofy pochodzące z kręgu tak zwanej krainy łagodności, poezji śpiewanej, unikające skandali, czy wzburzenia słownictwem.
Kiedy przyszła na mnie pora, trema dała o sobie znać i z mojej prezentacji nie byłem zadowolony. Nieobycie z tą sceną, z nowymi warunkami akustycznymi spowodowały nerwowość i wg mnie słabiutki występ. A było to koło godziny 19 30.
Niemniej podtrzymany na duchu przez moją córkę, Emilię, która nie opuszczała mnie na krok,
że „lipy nie było”, udaliśmy się do hotelu, aby oczekiwać mającego się pojawić na stronie OPPA werdyktu awansującego uczestników do koncertu finałowego.
Ogromnie zmęczony, nie pozostawiając sobie wiele obietnic, dotrwałem do okolic północy, kiedy
to w komunikacie Rady Artystycznej zobaczyłem swoje nazwisko. Nooo, zmęczenie przeszło i do rana nie mogłem uwierzyć w to co przeczytałem.
Po przespaniu może trzech godzin należało przygotować się do drugiego występu, będącego wielkim zaskoczeniem, bo ja udział w półfinale już uznałem za swój niedający się pobić sukces. A tu taka niespodzianka.
A więc około godziny 17 wyszedłem na scenę i ponownie swoimi tekstami i dynamicznymi wykonaniami wywołałem ożywienie i zainteresowanie wśród publiczności, czego dowód dały osoby - warszawianie, którzy podeszli do mnie, dopytując się o to i owo, mówiąc, że poza rozbawieniem doznały wzruszenia.
Na werdykt czekaliśmy około godziny, ale tym razem już nie miałem wątpliwości, czy złudzeń żadnych,
co do mojej przyszłości na tej tegorocznej scenie, toteż ze spokojem i uznaniem dla jury przyjąłem listę tych, co na podium. Oni powalczyli jeszcze o Grand Prix, a my udaliśmy się do hotelu a po szybkiej decyzji – wracamy, do pociągu. Już godzinę po północy byliśmy w czekającym na nas Jaworznie.
Podczas tych dwóch dni w Warszawie w Domu Kultury Śródmieście przyszło mi do głowy kilka przemyśleń, wynikających między innym z rozmów z współuczestnikami konkursu i z własnych obserwacji.
Dla mnie OPPA od lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku to kultowe wydarzenie, które te czterdzieści kilka lat temu było jednym z ważniejszych kulturalnych, a często owianych aurą buntu wobec rzeczywistości, codzienności politycznej czy obyczajowej. Wtedy to, kiedy nie było w zasadzie wolnych środków masowego przekazu, miliony osób czekały na nagrania na kasetach wykonań koncertowych, czy choćby na gdzieś przekazane nieudolnym drukiem teksty, które śpiewało się na prywatkach, czy innych spotkaniach towarzyskich, albo na nie zawsze akceptowanych przez władze koncertach.
Przeboje wylansowane na Festiwalu OPPA śpiewało się przy gitarze wszędzie z wypiekami na twarzy, przy wielkim zainteresowaniu słuchaczy. Znało się je na pamięć.
No, nie mówiąc już o graniczącym z cudem dostaniu się na koncerty konkursowe, albo towarzyszące festiwalowi, gdzie same pękały w szwach.
Wykonawcy zostali do dziś znani, stali się legendami, zawsze chętnie przypominanymi, którzy dziś z racji zasiadania w Radzie Artystycznej czy w jury, są czynnikiem mobilizującym wykonawców do udziału
w festiwalu.
Zbliżamy się do końca tej powieści i coraz mi smutniej, bo z atmosfery tamtych dni niewiele już dziś zostało. Koncerty konkursowe odbywają się w niewielkiej salce, mieszczącej około 150 widzów, gdzie zawsze można znaleźć wolne miejsca, a im późniejsza wieczorna pora, tym bardziej pustoszeją. Na widowni ze świecą szukać młodzieży, wśród wykonawców również.
Co innego przyciąga tłumy - plastik, blichtr, tandeta, bezmyślność. A mimo to organizatorzy trwają na swoich stanowiskach i niosą ten kaganek, i zabiegają o sponsorów, o reklamę, o dobre samopoczucie wykonawców. Brawo dla nich!
Coś jednak mija, coś się kończy i tylko dzięki wymienionym wcześniej zapaleńcom trwa dalej.
Nie usłyszałem niestety wśród kilkudziesięciu piosenek jakichś specjalnie wyróżniających się przebojowością. Takich, które po festiwalu mogłyby się stać wieloletnimi hiciorami.
Przeważają rzeczy smutne, owszem refleksyjne, a wśród nich piękne poetycko i przepięknie brzmiące za sprawą naprawdę doskonałych muzyków, choć i paru takich samouków jak ja też było.
Ale rzeczy mocnych, podnoszących ciśnienie, pobudzających publiczność choćby do jakiegoś rytmicznego klaskania, do podśpiewywania refrenów, do szczególnych owacji jest „jak na trudno dostępne lekarstwo na receptę”.
No i co tu dużo mówić, samych zgłoszeń do konkursu nie jest jakaś porywająca ilość. Około 40 zgłoszeń z całej Polski i od jakiegoś czasu z zagranicy to naprawdę bardzo mało.
Czym to jest spowodowane? Cóż, czasy się zmieniają, zmieniają się ludzie, ale po paru rozmowach, wśród uczestników i słuchaczy, doszliśmy do wniosków, że wielką szkodę amatorskiej twórczości artystycznej czynią w sporym zakresie miejskie, dzielnicowe, gminne jednostki kultury, które idąc po linii najmniejszego oporu stawiają na komercję.
Bo po co organizować grupy muzyczne, teatralne, różnego rodzaju, różne tematycznie, po co męczyć się z przyciąganiem młodzieży i z proponowaniem jej twórczego spędzania czasu, kiedy lepiej dać na talerzu – sprowadzić komercyjny prywatny teatrzyk, albo niskobudżetową chałturę koncertowo - teatralną.
Nie ma w wielu (stosunkowo) miejscach na mapie Polski placówek, które autentycznie chcą wraz
ze swoimi wychowankami coś osiągnąć na niwie zarówno dziecięcej, jak i młodzieżowej, ale i w pełni dorosłej części społeczności lokalnych. Nie ma kto zachęcać, uczyć, mobilizować do brania udział w konkursach. Artyści amatorzy są skazani tylko na siebie i prywatną aktywność, pomoc kolegów, znajomych.
To co jest, doszliśmy do wniosku wspólnie, to jest malutka kropla w morzu, a często jest tak, że ludzi ambitnych którzy z pasją poświęcają swój czas dla artystów amatorów, pozbywa się z domów, czy centrów kultury, bo to tylko kłopot.
Oczywiście to nie reguła, ale sam znam parę osób, które musiały pożegnać się z ukochanymi instytucjami, z ukochanymi wychowankami, w co najmniej kilku miastach, musieli zakończyć działalność grup artystycznych przez siebie prowadzonych, bo nie pasowali do - nazwijmy to urzędniczo nadzorczego pojęcia pracy jednostek kultury.
Sam zacząłem tworzyć grupy choćby z kręgu piosenki żeglarskiej, czy też turystycznej, albo poezji śpiewanej, ale... cóż, jak było, to wiemy - skutecznie wybito mi z głowy cały entuzjazm, doprowadzając do rozstroju zdrowia. I nie tylko mnie.
Kto pamięta i docenia jaworznickich tuzów – wychowawców - Zbigniewa Rutkowskiego, Ewę Sałużankę, Urszulę Warszawską, Aleksandra Brzezińskiego, Barbarę Wójcik Wiktorowicz, Jacka Gąsiora, Barbarę Kleider, Annę Stelmachów i wielu innych, spod których skrzydeł wyszli znakomici artyści, o których niestety i tak słabo w lokalnych mediach słychać, a przecież informacje, czy wywiady z nimi zapełniłyby niejedną szpaltę.
Dziś sporo amatorskich grup, w różnych miastach, które jeśli jeszcze przejawiają jakieś odruchy aktywności, to robią to u siebie w prywatnych domach, albo płacą za wynajęcie salek do prób tułając się tu czy tam. Tak bywa wielu miejscach w naszej ojczyźnie, co jest bardzo smutne, ale powinno skłaniać do naprawdę bardzo głębokich refleksji. Bo co będzie, kiedy lekceważeni, zniechęceni, poodchodzą sami, czy też na zasadzie dobrowolnego przymusu, albo zestarzeją się, albo poumierają?
Co się stało, że znikają ludzie w których krwi płynie uzależnienie od zajmowania się aktywizacją innych do twórczości?
Jak stwierdził jeden z moich rozmówców w Warszawie, często kierowaniem kulturą w zarówno małych mieścinach, jak i w dużych aglomeracjach zajmują się ludzie, którzy na piedestale stawiają wyłącznie swoją osobę, swoje egoistyczne ambicje osobiste, swoją karierę, swoją władzę i dominację nad innymi,
a nie to, do czego są powołani, czyli misję wobec społeczności lokalnych i wobec szeroko pojętej kultury, będącej przecież solą naszej egzystencji. W wielu wypadkach liczy się dla niech tylko blichtr i możliwość zabłyśnięcia w świetle, nazwijmy je, odbitym. A kto widzi i docenia pracę u podstaw?
A być może ludzie zarządzający kulturą po prostu nie mają pojęcia o swojej pracy i o tym jak wyłuskiwać ludzi wartościowych, talenty, jak ich nie gubić, bo się po prostu na tym nie znają, nie wiedzą co to dobry wiersz, dobra piosenka, dobry obraz albo obiecujący aktor zarówno młody, jak i nawet wieku senioralnym?
Może nie są przygotowani do pełnienia obowiązków jakie na nim winny spoczywać? I stąd aby się wykazać jakąkolwiek inicjatywą wydają pieniądze na zakup imprez nawet byle jakich, zamiast sami je organizować w oparciu o lokalnych artystów. Zamiast uczyć, wychowywać, idą na łatwiznę. A przecież chyba to wychowanie i praca w środowisku powinna być wiodącą, najbardziej istotną rolą mniejszych czy większych placówek samorządowych kultury!
Nie tylko opieka jako taka, nad dziećmi, przedszkolakami czy organizacja konsumpcji dla seniorów.
I ostatnie zdanie o zjawisku, które osoby z wielu miejsc w Polsce obserwują. Otóż tak bywa, że ludzi utalentowanych amatorów (bo zawodowiec sobie raczej zawsze poradzi) aktywnych, pełnych energii twórców, odtwórców, w ich miejscach zamieszkania jakoś nie widzi się, choć czynią oni bardzo wiele, aby pokazać swoje talenty, swoją twórczość. Często są lekceważeni, niedocenieni.
Zauważa się ich, o ile w ogóle, dopiero wtedy, kiedy gdzieś poza swoim miejscem rodzinnym osiągną coś, zdobędą laury, zaistnieją. Wtedy można się podpiąć pod ich sukces.
A przecież zazwyczaj w swoich miastach działali aktywnie, chętnie, nawet z rozmachem, jednak byli jakby pomijani. Czyżby świadczyło to o słabej kompetencji zawodowych działaczy kultury, którzy nie potrafią ocenić, że wśród lokalnej społeczności żyją prawdziwe perełki, które potrzebują pomocy, wsparcia, zainteresowania, często ośmielenia, często zapewnienia im możliwości rozwoju, czy też pokazania swoich umiejętności, niekoniecznie przy wielkich światłach gali albo ekskluzywnych wernisażach.
Przecież najważniejszym głównym celem domów kultury, czy innych tego typu ośrodków winno być wyłanianie talentów, wspomaganie amatorskich aktywności. Bo kupić spektakl czy zapłacić aktorowi, muzykowi, performerowi potrafi nawet szewc, który ma w swojej działalności gospodarczej wpisany stosowny numer EKD. Wydrukować plakat i sprzedać bilety, wynająć salę i sprawa załatwiona.
Ale dojść z własnym „wychowankiem”, z uczestnikiem warsztatów, czy grupy teatralnej, albo amatorskiego zespołu muzycznego do jakiegoś etapu konkursu to dopiero sztuka i to dopiero satysfakcja.
Może w naszym kraju jeszcze powrócą czasy prawdziwych pasjonatów, a samorodni artyści będą doceniani w każdym jego zakątku.
I wtedy może na Międzynarodowy festiwal Bardów nadesłanych zostanie nie czterdzieści zgłoszeń, ale co najmniej czterysta, a co tam - cztery tysiące, nie bójmy się tego słowa! Tego życzę nam wszystkim.
P.S Jako lokalny patriota, przedstawiając swoją osobę prowadzącemu koncerty, Jackowi Gutry, wskazując na moje miasto, zaznaczyłem, że to właśnie to miasto, gdzie będzie powstawał pierwszy polski samochód elektryczny. I to Jacek Gutry wygłosił ze sceny. Była moc!
Alex
Artykuły powiązane
- Czy wstydzimy się świąt, Świętego Mikołaja, Gwiazdki i własnej tradycji?
- Będzie uczył kultury "niektórych". Pan który lubi grać świra - FELIETON
- O nauczycielach, reformach i dorosłych dzieciach
- Lotos - pamiętamy kto chciał sprzedać Rosjanom
- Demagogia goni demagogię, Drwal komentuje - felieton
- Parkingowy strzał w kolano - Felieton - Komentuje Drwal
- Opozycyjne drzewa